Przepraszam, czy to Pan zamawiał świnię?

Genetyczne modyfikowanie roślin, a tym bardziej zwierząt, budzi ogromne kontrowersje. I zwyczajny strach. Dla „szarego człowieka” ingerencja w DNA czy RNA na skalę przemysłową roślin użytkowych czy zwierząt wydaje się herezją i burzeniem porządku natury. Pomijając jednak kwestie niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą ta technologia dla środowiska, w którym żyjemy, warto pamiętać, że proces gwałtownych (w skali ewolucyjnej) zmian kodu genetycznego tego, co jemy i w co się ubieramy trwa nieprzerwanie od tysięcy lat.

A te kilkadziesiąt lat, jakie upłynęły od rozpracowania kodu genetycznego przez Marshalla Nirenberga, Roberta Williama Holleya i Hara Gobinda Khorany w 1968 roku, tylko przyspieszyło to, czym nasi pradziadowie i praprzodkowie zajmowali się na długo przed wybudowaniem pierwszego supermarketu, przed którym dziś (nie)świadomi przeciwnicy GMO prowadzą protestacyjne pikiety. Obecnie wystarczy dobry komputer i laboratorium, a odpowiednią krzyżówkę zrobią nam niemal od ręki.

Chyba największe kontrowersje budzi hodowla zwierząt transgenicznych. Trudno się temu dziwić skoro współczesne, zamożne społeczeństwo boi się widoku zafoliowanego wieprzka w dyskontowej lodówce, bo zapominamy, skąd się bierze (oczywiście zmodyfikowane) mięso na naszym talerzu. Na widok myszy z ludzkim uchem na plecach to samo społeczeństwo powinno krzyknąć z przerażenia. Zamiast tego bije brawo.

Pierwsze próby otrzymania transgenicznych zwierząt (do których genomu wprowadzono geny innego gatunku zwierzęcia lub rośliny) przeprowadzono z sukcesem na początku lat 80. XX wieku. Zwierzęta transgeniczne powstały w wyniku połączenia dwóch dziedzin nauki: embriologii doświadczalnej oraz biologii molekularnej. Embriologowie opanowali umiejętność hodowania zarodków poza organizmem oraz rozwinęli techniki manipulacji nimi. Postęp biologii molekularnej umożliwił natomiast niemal dowolne konstruowanie fragmentów DNA, wprowadzanych następnie do genomu zwierząt transgenicznych.

Od tego czasu liczba zwierząt poddawanych genetycznym ulepsze­niom nieustannie się zwiększa. Z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy jest czysto naukowy. Chcemy poznać, jak działa genetyczna kontrola systemów fizjologicznych zwierząt oraz człowieka i opracować na tej podstawie modele chorób genetycznych. Drugi powód jest czysto praktyczny. Poprawiamy cechy użytkowe zwierząt (lepsza wełna, więcej mleka, szybszy przyrost masy itp.) oraz wykorzystujemy biomedyczne produkty uzyskanych ze zwierząt genetycznie zmodyfikowanych. Modyfikowane w tym celu są głównie krowy, kozy, owce, króliki. Przemysłowo pozyskujemy już antytrombinę – ludzki enzym regulujący krzepliwość krwi czy antytrypsynę stosowaną w leczeniu rozedmy płuc. Króliki wykorzystywane są m.in. do produkcji związków takich, jak: interleukina, czynnik IGF1, ludzki hormon wzrostu, alfa-glukozydaza czy białko C biorące udział w krzepnięciu krwi. Okazuje się, że współczesny przemysł farmaceutyczny i medyczny wciąż uzależniony od matki natury. Zapotrzebowanie na IX czynnik krzepliwości krwi wynosi w USA rocznie ok. 4 kg. Do uzyskania takiej ilości wystarczyłaby jedna transgeniczna krowa lub 13 owiec, 10 świń, 700 królików lub... kilka tysięcy dawców krwi. Modyfikacje zwierząt nie są jednak tak popularne jak roślin. Pomijając problem etyki, sam proces modyfikacji jest niezwykle trudny i kosztowny. Według Amerykańskiego Departamentu Rolnictwa uzyskanie jednej zmodyfikowanej krowy to wydatek rzędu nawet pół miliona dolarów, owcy – 60 tys., a świni – 25 tys. Ponadto zwierzęta modyfikowane genetycznie często chorują lub są bezpłodne.

Można się jednak nie martwić – pieniądze się znajdą. Zwierzęta transgeniczne pozwalają nam bowiem przekroczyć kolejne bariery technologiczne. Świętym Graalem branży włókienniczej i poniekąd przemysłu tworzyw sztucznych jest pajęcza nić. Hodowla pająków na skalę przemysłową jest niemożliwa ze względu na niezwykle mocne cechy terytorialne i powszechny kanibalizm tych zwierząt. Ale znajomość genów kodujących białka, z których składa się pajęczyna, daje nam jednak inne możliwości. BioSteel to marka handlowa bardzo wytrzymałego materiału, stworzonego z białka zawartego w nici pajęczej. Do jego produkcji użyto transgenetycznych kóz afrykańskich, którym wszczepiono geny pająków. Na szczęście zwierzęta te nie przypominają morderczych hybryd z filmów s.f. – białko pajęcze jest obecne w ich mleku, z którego po odpowiedniej obróbce otrzymuje się włókno przypominające w swojej charakterystyce nić pajęczą, choć nie tak mocne. Nadal jest jednak kilka razy mocniejsze od kewlaru i ma wiele zastosowań – od nici chirurgicznych, przez kamizelki kuloodporne po protezy.

Chyba jednak najlepszą tubą propagandową transgenezy jest medycyna. Zespół prof. Słomskiego, szefa Katedry Biochemii i Biotechnologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, został w ubiegłym roku nagrodzony za osiągnięcia związane z wyhodowaniem transgenicznych świń i ich wykorzystaniem w medycynie. Zwierzęta te uratowały już kilka osób: ich skórę wykorzystano do leczenia rozległych oparzeń – nawet 80-90% powierzchni ciała. Polska transgeniczna świnia ma wbudowany bowiem jeden ludzki gen, który pomaga znieść międzygatunkową barierę immunologiczną pomiędzy świnią i człowiekiem. Zdaniem naukowców wystarczą jeszcze zaledwie cztery geny, by można było świńskie zastawki, serca, ścięgna, skórę czy kości z całkowitym bezpieczeństwem wykorzystać w nowoczesnej transplantologii. Zaledwie pięć genów dzieli nas od tego, by takie powiedzenia jak „ty świnio” czy „mój ty prosiaczku” nabrały nowego kontekstu. Ale wtedy zapewne znów na­wrócę się na wegetarianizm.

Chcesz otrzymać nasze czasopismo?

Zamów prenumeratę